Kętrzyn! – Czyli ludzie są najważniejsi.
2019-02-21
![Kętrzyn! – Czyli ludzie są najważniejsi.](/data/include/img/news/1550752095.jpg)
W trakcie mojej służby istniały trzy takie placówki. Jedna z nich mieścił się w Kętrzynie i właśnie o niej chciałem opowiedzieć, bo miałem w stosunku do tego miejsca dość ambiwalentne uczucia. Sam ośrodek, to była jakaś masakra! Zlokalizowany poza miastem, na drodze wylotowej w kierunku północnej granicy. O miejscu tym, a także tamtejszych wykładowcach krążyły niezliczone historie. Miałem tam okazję być dwa razy i każdorazowo spędzić sześć miesięcy. Muszę przyznać, że był to bardzo ciekawy okres i zachowałem z tego czasu wiele wspomnień.
Budynek kompanii, w której miałem przyjemność spędzić czas, pamiętał jeszcze czasy PRL. Łóżka metalowe, na głośnych sprężynach, a do tego stare materace. Pokoje wyglądały trochę jak składy w akademikach. Na jeden skład przypadały dwa pokoje, a w każdym z pokoi po dwa łóżka piętrowe i mały stolik. Niestety łazienki nie było. W zamiany było coś, co przypominało ………, hmmm, sam nie wiem jak to nazwać, bo po raz pierwszy i ostatni z czymś takim się zetknąłem. Otóż było to duże pomieszczenie wyłożone płytami granitowymi. Ze ścian wystawały krany z jednym kurkiem. Jeden ciąg po prawej stronie, a drugi po lewej. Pod kranami było coś w rodzaju granitowego koryta, do którego spływała woda ze wszystkich kranów. Koryto miało wysokość około 1,2 metra i szerokość około 0,6m. W rogu natomiast leżał szlauch. W tych warunkach wzięcie kąpieli stawało się nie lada wyczynem. Pierwszym wyzwaniem, przed którym stawał człowiek, było trafienie na ciepłą wodę. Jak już ta sztuka się udała, to do jednego z kranów podpinało się szlauch, który na tą okazję stawał się prysznicem. Jeżeli akurat kąpało się więcej osób, to jedna z nich mogła pełnić rolę polewaczo - płukacza. Z wodą ciepłą było krucho, więc najczęściej kąpaliśmy się w zimnej. Czasem jak na kompanii było mało ludzi i akurat miało się szczęście trafić na ciepłą wodę, to można było zrobić coś na kształt wanny. Odkręcało się wszystkie krany z jednej strony, zatykając wcześniej odpływy i jak koryto wypełniło się już wodą, to można było do niego wskoczyć. Radość ogromna, choć była to jedynie marna namiastka prawdziwej wanny.
![](/data/include/cms/foto1.jpg)
Ważniejsi jednak od budynków, wyposażenia czy warunków sanitarnych byli oczywiście ludzie. Ludzie, z którymi miałem przyjemność odbywać tam szkolenie. Tak się zdarzyło, że zarówno pierwszy jak i drugi sześciomiesięczny okres spędziłem w towarzystwie niemal tych samych osób. Naprawdę była to niezła ekipa. Można było z nimi konie kraść. A jej trzon stanowiło czterech chłopaków. Jeden z Wisły, drugi z Bolesławca, trzeci z Przemyśla, a czwarty z Limanowej. Każdy z nich nieprzeciętny i obdarzony talentem w jakiejś dziedzinie. Ten z Wisły – taternik, wspinacz, amator górskich wycieczek i gość znający się na mechanicznych aspektach dalekopisów jak nikt inny. Potrafił tchnąć życie w każdy nawet najgorszy złom. Ten z Bolesławca – zapalony wioślarz i pływak. Przy każdych zajęciach z wychowania fizycznego za punkt honoru stawiał sobie, żeby mieć lepszy czas ode mnie w testach BTZ i BTS. Ponadto facet obdarzony wielkim optymizmem i radością ducha, którą skutecznie nas zarażał. Gość z Limanowej potrafił nieźle „machać” nogami. Trenował karate z samym Drewniakiem. Oprócz tego świetny informatyk. To między innymi on był jednym z twórców pierwszych wersji systemu ZSE wykorzystywanego w SG. Do tego był zawsze pomocny, wesoły i towarzyski. Ten z Przemyśla inteligentny posiadający palce dłoni z „gumy”. Na dalekopisie pisał z prędkością wręcz niewyobrażalną. Mówiliśmy, że pisze „na melodię”. W czasie gdy my pisaliśmy jedną stronę A4 on pisał dwie i pół, a naprawdę byliśmy jednymi z lepszych na kursie. Te palce śmigały mu tak po klawiaturze, że ciężko było zauważyć jaki naciska klawisze.
Trzymaliśmy się razem. Dwóch z nich miało własne samochody, którymi dojeżdżali na kurs, więc jak przychodził weekend, to jeździliśmy zwiedzać okolicę. Byliśmy w kościele w Świętej Lipce, gdzie mieliśmy okazję wysłuchać koncertu organowego. Swoją drogą, szczerze polecam. Muzyka jest tak przejmująca, że dociera niemal do każdej komórki ciała. Odwiedziliśmy również jedyną w Polsce piramidę zbudowaną dokładnie w ten sam sposób co egipskie. Piramida znajduje się w miejscowości Rapy i stanowi grobowiec dla jednej z zamożnych rodzin żyjących w XVIII w. Grobowiec ten niestety został kilkukrotnie spenetrowany, trumny zostały otwarte i prawdopodobnie wyciągnięto z nich wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość. Duże wrażenie wywarły na mnie wiadukty kolejowe w Stańczykach. Stare, nadgryzione już zębem czasu, niemniej nadal majestatyczne. Wiadukty te prowadziły w kierunku Rosji i z tego co pamiętam, to miały służyć do transportu różnego rodzaju towarów między Rosją, a Polską. Napisałem, że miały służyć, bo tak naprawdę żaden pociąg nie przejechał tamtędy ani raz! Stanowiły więc jedynie cud architektury, z którego korzystali fotografowie wykonujący zdjęcia dla nowożeńców lub do kalendarzy. My używaliśmy ich jako obiektu do zjazdu na linach. Kolega z Wisły przywiózł cały niezbędny do tego sprzęt. Uprzęże, liny, ósemki, klamry i co tam jeszcze było potrzebne. Wytłumaczył nam w jaki sposób sprzęt należy założyć na siebie i jak bezpiecznie się z nim obchodzić. Przygotował wszystkie zabezpieczenia i liny awaryjne i zabawę można było zaczynać. Było naprawdę super! Wrażenia niesamowite! Po zjeździe miało się ochotę jak najszybciej wypiąć i biec na górę, żeby zjechać kolejny raz. W trakcie zjazdu kolegi z Przemyśla zdarzyła się jednak mała wpadka. Próg, który należało pokonać przed samym zjazdem pokonał bez problemów. Kłopot zaczął się w połowie zjazdu, czyli jakieś 20 metrów nad ziemią. Lina na ósemce odmówiła współpracy. Kolega utknął bez możliwości zjazdu na sam dół. Wpadł w lekką panikę i tylko krzyczał do nas:
- Hej! No zróbcie coś! To nie jest zabawne!
Z początku trochę się śmialiśmy, bo zabezpieczony był dwoma dodatkowymi linami, więc nic mu nie groziło. Niemniej jednak z biegiem czasu uśmiech zszedł nam z twarzy. Trzeba było łapać się za linę i wciągać gościa do góry, a z osiemdziesiąt kilogramów to on ważył. Kiedy był już na górze wszyscy odetchnęliśmy . Akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem. Mimo tego, że warunki socjalne na kompanii były fatalne, to towarzystwo tych osób sprawiło, że miejsce to stało się przyjemne i pełne ciekawych doświadczeń. Sprawdziła się więc zasada, że nie ważne gdzie jesteś, ale z kim!
Pokaż więcej wpisów z
Luty 2019