Kętrzyn! – Czyli ludzie są najważniejsi.
2019-02-21
Obecna sytuacja w Europie umożliwia służbę na przykład w Macedonii, na Węgrzech czy też w strukturach Frontex’u. Takie wyjazdy są cennym doświadczeniem, a także wspaniałą okazją do poznania ludzi i specyfiki ich pracy. Nie można jednak zapomnieć, że miejscem gdzie można zdobyć nowe umiejętności i spotkać interesujących ludzi są także ośrodki szkolenia funkcjonariuszy SG.
W trakcie mojej służby istniały trzy takie placówki. Jedna z nich mieścił się w Kętrzynie i właśnie o niej chciałem opowiedzieć, bo miałem w stosunku do tego miejsca dość ambiwalentne uczucia. Sam ośrodek, to była jakaś masakra! Zlokalizowany poza miastem, na drodze wylotowej w kierunku północnej granicy. O miejscu tym, a także tamtejszych wykładowcach krążyły niezliczone historie. Miałem tam okazję być dwa razy i każdorazowo spędzić sześć miesięcy. Muszę przyznać, że był to bardzo ciekawy okres i zachowałem z tego czasu wiele wspomnień.
Budynek kompanii, w której miałem przyjemność spędzić czas, pamiętał jeszcze czasy PRL. Łóżka metalowe, na głośnych sprężynach, a do tego stare materace. Pokoje wyglądały trochę jak składy w akademikach. Na jeden skład przypadały dwa pokoje, a w każdym z pokoi po dwa łóżka piętrowe i mały stolik. Niestety łazienki nie było. W zamiany było coś, co przypominało ………, hmmm, sam nie wiem jak to nazwać, bo po raz pierwszy i ostatni z czymś takim się zetknąłem. Otóż było to duże pomieszczenie wyłożone płytami granitowymi. Ze ścian wystawały krany z jednym kurkiem. Jeden ciąg po prawej stronie, a drugi po lewej. Pod kranami było coś w rodzaju granitowego koryta, do którego spływała woda ze wszystkich kranów. Koryto miało wysokość około 1,2 metra i szerokość około 0,6m. W rogu natomiast leżał szlauch. W tych warunkach wzięcie kąpieli stawało się nie lada wyczynem. Pierwszym wyzwaniem, przed którym stawał człowiek, było trafienie na ciepłą wodę. Jak już ta sztuka się udała, to do jednego z kranów podpinało się szlauch, który na tą okazję stawał się prysznicem. Jeżeli akurat kąpało się więcej osób, to jedna z nich mogła pełnić rolę polewaczo - płukacza. Z wodą ciepłą było krucho, więc najczęściej kąpaliśmy się w zimnej. Czasem jak na kompanii było mało ludzi i akurat miało się szczęście trafić na ciepłą wodę, to można było zrobić coś na kształt wanny. Odkręcało się wszystkie krany z jednej strony, zatykając wcześniej odpływy i jak koryto wypełniło się już wodą, to można było do niego wskoczyć. Radość ogromna, choć była to jedynie marna namiastka prawdziwej wanny.
Kolega z Wisły przywiózł cały niezbędny do tego sprzęt. Uprzęże, liny, ósemki, klamry i co tam jeszcze było potrzebne. Wytłumaczył nam w jaki sposób sprzęt należy założyć na siebie i jak bezpiecznie się z nim obchodzić. Przygotował wszystkie zabezpieczenia i liny awaryjne i zabawę można było zaczynać. Było naprawdę super! Wrażenia niesamowite! Po zjeździe miało się ochotę jak najszybciej wypiąć i biec na górę, żeby zjechać kolejny raz. W trakcie zjazdu kolegi z Przemyśla zdarzyła się jednak mała wpadka. Próg, który należało pokonać przed samym zjazdem pokonał bez problemów. Kłopot zaczął się w połowie zjazdu, czyli jakieś 20 metrów nad ziemią. Lina na ósemce odmówiła współpracy. Kolega utknął bez możliwości zjazdu na sam dół. Wpadł w lekką panikę i tylko krzyczał do nas:
- Hej! No zróbcie coś! To nie jest zabawne!
Z początku trochę się śmialiśmy, bo zabezpieczony był dwoma dodatkowymi linami, więc nic mu nie groziło. Niemniej jednak z biegiem czasu uśmiech zszedł nam z twarzy. Trzeba było łapać się za linę i wciągać gościa do góry, a z osiemdziesiąt kilogramów to on ważył. Kiedy był już na górze wszyscy odetchnęliśmy . Akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem. Mimo tego, że warunki socjalne na kompanii były fatalne, to towarzystwo tych osób sprawiło, że miejsce to stało się przyjemne i pełne ciekawych doświadczeń. Sprawdziła się więc zasada, że nie ważne gdzie jesteś, ale z kim!
W trakcie mojej służby istniały trzy takie placówki. Jedna z nich mieścił się w Kętrzynie i właśnie o niej chciałem opowiedzieć, bo miałem w stosunku do tego miejsca dość ambiwalentne uczucia. Sam ośrodek, to była jakaś masakra! Zlokalizowany poza miastem, na drodze wylotowej w kierunku północnej granicy. O miejscu tym, a także tamtejszych wykładowcach krążyły niezliczone historie. Miałem tam okazję być dwa razy i każdorazowo spędzić sześć miesięcy. Muszę przyznać, że był to bardzo ciekawy okres i zachowałem z tego czasu wiele wspomnień.
Budynek kompanii, w której miałem przyjemność spędzić czas, pamiętał jeszcze czasy PRL. Łóżka metalowe, na głośnych sprężynach, a do tego stare materace. Pokoje wyglądały trochę jak składy w akademikach. Na jeden skład przypadały dwa pokoje, a w każdym z pokoi po dwa łóżka piętrowe i mały stolik. Niestety łazienki nie było. W zamiany było coś, co przypominało ………, hmmm, sam nie wiem jak to nazwać, bo po raz pierwszy i ostatni z czymś takim się zetknąłem. Otóż było to duże pomieszczenie wyłożone płytami granitowymi. Ze ścian wystawały krany z jednym kurkiem. Jeden ciąg po prawej stronie, a drugi po lewej. Pod kranami było coś w rodzaju granitowego koryta, do którego spływała woda ze wszystkich kranów. Koryto miało wysokość około 1,2 metra i szerokość około 0,6m. W rogu natomiast leżał szlauch. W tych warunkach wzięcie kąpieli stawało się nie lada wyczynem. Pierwszym wyzwaniem, przed którym stawał człowiek, było trafienie na ciepłą wodę. Jak już ta sztuka się udała, to do jednego z kranów podpinało się szlauch, który na tą okazję stawał się prysznicem. Jeżeli akurat kąpało się więcej osób, to jedna z nich mogła pełnić rolę polewaczo - płukacza. Z wodą ciepłą było krucho, więc najczęściej kąpaliśmy się w zimnej. Czasem jak na kompanii było mało ludzi i akurat miało się szczęście trafić na ciepłą wodę, to można było zrobić coś na kształt wanny. Odkręcało się wszystkie krany z jednej strony, zatykając wcześniej odpływy i jak koryto wypełniło się już wodą, to można było do niego wskoczyć. Radość ogromna, choć była to jedynie marna namiastka prawdziwej wanny.
Ważniejsi jednak od budynków, wyposażenia czy warunków sanitarnych byli oczywiście ludzie. Ludzie, z którymi miałem przyjemność odbywać tam szkolenie. Tak się zdarzyło, że zarówno pierwszy jak i drugi sześciomiesięczny okres spędziłem w towarzystwie niemal tych samych osób. Naprawdę była to niezła ekipa. Można było z nimi konie kraść. A jej trzon stanowiło czterech chłopaków. Jeden z Wisły, drugi z Bolesławca, trzeci z Przemyśla, a czwarty z Limanowej. Każdy z nich nieprzeciętny i obdarzony talentem w jakiejś dziedzinie. Ten z Wisły – taternik, wspinacz, amator górskich wycieczek i gość znający się na mechanicznych aspektach dalekopisów jak nikt inny. Potrafił tchnąć życie w każdy nawet najgorszy złom. Ten z Bolesławca – zapalony wioślarz i pływak. Przy każdych zajęciach z wychowania fizycznego za punkt honoru stawiał sobie, żeby mieć lepszy czas ode mnie w testach BTZ i BTS. Ponadto facet obdarzony wielkim optymizmem i radością ducha, którą skutecznie nas zarażał. Gość z Limanowej potrafił nieźle „machać” nogami. Trenował karate z samym Drewniakiem. Oprócz tego świetny informatyk. To między innymi on był jednym z twórców pierwszych wersji systemu ZSE wykorzystywanego w SG. Do tego był zawsze pomocny, wesoły i towarzyski. Ten z Przemyśla inteligentny posiadający palce dłoni z „gumy”. Na dalekopisie pisał z prędkością wręcz niewyobrażalną. Mówiliśmy, że pisze „na melodię”. W czasie gdy my pisaliśmy jedną stronę A4 on pisał dwie i pół, a naprawdę byliśmy jednymi z lepszych na kursie. Te palce śmigały mu tak po klawiaturze, że ciężko było zauważyć jaki naciska klawisze.
Trzymaliśmy się razem. Dwóch z nich miało własne samochody, którymi dojeżdżali na kurs, więc jak przychodził weekend, to jeździliśmy zwiedzać okolicę. Byliśmy w kościele w Świętej Lipce, gdzie mieliśmy okazję wysłuchać koncertu organowego. Swoją drogą, szczerze polecam. Muzyka jest tak przejmująca, że dociera niemal do każdej komórki ciała. Odwiedziliśmy również jedyną w Polsce piramidę zbudowaną dokładnie w ten sam sposób co egipskie. Piramida znajduje się w miejscowości Rapy i stanowi grobowiec dla jednej z zamożnych rodzin żyjących w XVIII w. Grobowiec ten niestety został kilkukrotnie spenetrowany, trumny zostały otwarte i prawdopodobnie wyciągnięto z nich wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość. Duże wrażenie wywarły na mnie wiadukty kolejowe w Stańczykach. Stare, nadgryzione już zębem czasu, niemniej nadal majestatyczne. Wiadukty te prowadziły w kierunku Rosji i z tego co pamiętam, to miały służyć do transportu różnego rodzaju towarów między Rosją, a Polską. Napisałem, że miały służyć, bo tak naprawdę żaden pociąg nie przejechał tamtędy ani raz! Stanowiły więc jedynie cud architektury, z którego korzystali fotografowie wykonujący zdjęcia dla nowożeńców lub do kalendarzy. My używaliśmy ich jako obiektu do zjazdu na linach. Kolega z Wisły przywiózł cały niezbędny do tego sprzęt. Uprzęże, liny, ósemki, klamry i co tam jeszcze było potrzebne. Wytłumaczył nam w jaki sposób sprzęt należy założyć na siebie i jak bezpiecznie się z nim obchodzić. Przygotował wszystkie zabezpieczenia i liny awaryjne i zabawę można było zaczynać. Było naprawdę super! Wrażenia niesamowite! Po zjeździe miało się ochotę jak najszybciej wypiąć i biec na górę, żeby zjechać kolejny raz. W trakcie zjazdu kolegi z Przemyśla zdarzyła się jednak mała wpadka. Próg, który należało pokonać przed samym zjazdem pokonał bez problemów. Kłopot zaczął się w połowie zjazdu, czyli jakieś 20 metrów nad ziemią. Lina na ósemce odmówiła współpracy. Kolega utknął bez możliwości zjazdu na sam dół. Wpadł w lekką panikę i tylko krzyczał do nas:
- Hej! No zróbcie coś! To nie jest zabawne!
Z początku trochę się śmialiśmy, bo zabezpieczony był dwoma dodatkowymi linami, więc nic mu nie groziło. Niemniej jednak z biegiem czasu uśmiech zszedł nam z twarzy. Trzeba było łapać się za linę i wciągać gościa do góry, a z osiemdziesiąt kilogramów to on ważył. Kiedy był już na górze wszyscy odetchnęliśmy . Akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem. Mimo tego, że warunki socjalne na kompanii były fatalne, to towarzystwo tych osób sprawiło, że miejsce to stało się przyjemne i pełne ciekawych doświadczeń. Sprawdziła się więc zasada, że nie ważne gdzie jesteś, ale z kim!
Pokaż więcej wpisów z
Luty 2019