Zapiski ze służby
2018-12-07
A także uczestniczyć w zdarzeniach, które czasem powodowały śmiech, a czasami wprost przeciwnie, wprost załamywały. Na pewno jednak były doświadczeniem, którego poza służbami mundurowymi bym nie zdobył. Chociaż od zakończenia służby minęło już 8 lat, to niektóre wspomnienia czy twarze są nadal tak wyraźne jakby to było wczoraj. Ten blog to idealne miejsce, żeby nie tylko uchronić je od zapomnienia, ale także by móc podzielić się nimi z innymi. Zacznę więc od historii o poruczniku i robocie doskonałej.
Porucznik był perfekcjonistą. Zawsze lubił, żeby robota szła szybko i była zrobiona odpowiednio. Specjalnie używam słowa odpowiednio, gdyż nie chodziło w gruncie rzeczy o to żeby była zrobiona dobrze, ale tak, żeby podobała się przełożonym. W tym przypadku Naczelnikowi Wydziału Łączności. Był nim pułkownik, który już na początku naszej znajomości wyłożył nam po co tu jesteśmy i jakie zasady nas obowiązują. Przy pierwszym kontakcie odniosłem wrażenie, że facet się nie myje. Z piątego rzędu krzeseł widziałem, że całą szyję ma brudną. Nie mogłem zrozumieć jak to możliwe, żeby człowiek na tym stanowisku z takim stopniem nie dbał o higienę. Przy wyjściu z sali okazało się jednak, że to nie był brud lecz zarost. Miał tak bujny, że spod koszuli włosy wychodziły mu na wierzch. Chłop miał na klacie istny gobelin.
Tym razem perfekcjonizm pana porucznika dotyczył linii telefonicznej, którą prowadziliśmy z Gładyszowa do, wkrótce mającego powstać, przejścia granicznego w Koniecznej. Układaliśmy ją podczas upałów. Wytrzymać w tej temperaturze 30 minut na słupie to było wyzwanie. Pot lał się strużką po plecach, a koszulka przywierała do ciała ograniczając ruchy i czyniąc je nieprzyjemnymi. W tym czasie porucznik leżał w cieniu przy kopie siana, bez bluzy w samej koszulce. Miał stamtąd dobrą pozycję do obserwowania nas uwijających się na słupach.
Podczas szkolenia, które odbyłem w Koszalinie, jednej z mekk Straży Granicznej, uczono mnie, że metal w wysokiej temperaturze się rozciąga, a w niskiej kurczy. Z tego też powodu jeżeli zakłada się linię w lecie, to należy zrobić lekki zwis (zapas) tak żeby podczas zimy drut się nie zerwał lub, nie daj Boże, nie złamał słupa. Tak też zrobiłem. Zwis był widoczny i, według mojej opinii, optymalny na zimę. A zimy jak się wkrótce miałem o tym przekonać, były tam okrutnie srogie. Nigdy wcześniej, ani później nie miałem do czynienia z bardziej srogimi. Ale porucznik polecił mi: - Bastek! Naciągnij mocniej ten drut. Jutro przyjeżdża na inspekcję Naczelnik niech zobaczy jak linia ładnie wygląda. No to naciągnąłem. Pytam: - Jeszcze? - Jak dasz radę, to jeszcze trochę. Dałem radę. Linia wyglądała jak struna przy gitarze. Prosta, sprężysta, po prostu „igła”.
Następnego dnia na inspekcję przybył Naczelnik w towarzystwie swego zastępcy, niepozornego z wyglądu kapitana. Kapitan niczym piesek skakał koło pułkownika, skrzętnie notując każde jego słowo, by przypadkiem nie spadło na spieczoną słońcem trawę. Wyglądało to trochę tak, jak w filmie 40-latek, istny Maliniak biegający w koło Karwowskiego. Inspekcja się odbyła. Pułkownik ocenił robotę, oraz jej postępy jako zadowalające. Wsiadł do służbowego Venta i ruszył w kierunku Nowego Sącza. Tu mógłby nastąpić koniec tej opowieści, gdyby nie nadeszła zima.
Niestety przyszła i to nie byle jaka. Chwycił porządny mróz, a do tego sypnęło śniegiem. W takich warunkach zawsze zdarzały się awarie. Z samego rana wezwano nas do magazynu łączności i kazano zabrać wszystkie potrzebne rzeczy do usunięcia awarii, ponieważ na odcinku Gładyszów - Konieczna nie ma łączności i trzeba zdiagnozować przyczynę, a następnie ją wyeliminować.
Nasz kierowca udał się po Begonię – taki kryptonim radiowy miał nasz Star 266, na którym mieliśmy wszystkie nasze klamoty. Begonia podjechała. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Do Gładyszowa mieliśmy jakieś 50-60 km. Begonia pokonała tę trasę w około godzinę. Był poranek, ale nikt nie myślał o spaniu. Nie dlatego, że byliśmy napaleni na robotę jak pies na kość, ale dlatego, że na pokładzie Begonii był aparat typu TAJ, określany przez fachowców jako Tajny Aparat Japoński. W rzeczywistości był to polowy aparat telefoniczny z wywołaniem induktorowym. Miał on tą własność, że generował niezłego elektrycznego „kopa”. Wystarczyło dotknąć delikwenta przewodami i zakręcić korbką. Wygenerowany impuls elektryczny powodował, że gość stawał w pionie nawet pomimo połamanych nóg. Każdy trzymał się jak mógł, żeby tylko nie zasnąć, bo chwila słabości kończyła się krokodylkami podpiętymi do uszu i kręceniem korbką. Gdy już udało się dopaść jakiegoś nieszczęśnika, to oczywiście wszyscy mieli radochę, oprócz samego poszkodowanego, który wyglądał tak jakby właśnie przebudził się z koszmarnego snu.
Gdy już dotarliśmy do Gładyszowa naszym oczom ukazał się obraz jak z apokalipsy. Od skrzyżowania dróg pod strażnicą, aż do miejsca gdzie sięgał wzrok, widzieliśmy zerwany przewód, a w zasadzie jego brak. Do tego połamane słupy. Żeby dokładnie oszacować straty wzdłuż linii. Na całym odcinku było około 70 słupów. Nieuszkodzone zostały tylko trzy. Wizja zakładania linii na nowo w tej temperaturze budziła grozę. Teraz 30 minut na słupie w czasie upału wydawało się sielanką. Ubrany w bechatkę, rękawiczki z jednym palcem, oraz z zapiętymi słupołazami, których rzemienie były zamarznięte na kość, miałem przed oczami przyprawiającą o rozpacz wizję spędzenia na słupie pięciu koszmarnych minut.
Wniosek z tej historii wyciągnąłem jeden: uważaj na autorytety, bo może się okazać, że za ich błędy będziesz musiał zapłacić sam.
Porucznik był perfekcjonistą. Zawsze lubił, żeby robota szła szybko i była zrobiona odpowiednio. Specjalnie używam słowa odpowiednio, gdyż nie chodziło w gruncie rzeczy o to żeby była zrobiona dobrze, ale tak, żeby podobała się przełożonym. W tym przypadku Naczelnikowi Wydziału Łączności. Był nim pułkownik, który już na początku naszej znajomości wyłożył nam po co tu jesteśmy i jakie zasady nas obowiązują. Przy pierwszym kontakcie odniosłem wrażenie, że facet się nie myje. Z piątego rzędu krzeseł widziałem, że całą szyję ma brudną. Nie mogłem zrozumieć jak to możliwe, żeby człowiek na tym stanowisku z takim stopniem nie dbał o higienę. Przy wyjściu z sali okazało się jednak, że to nie był brud lecz zarost. Miał tak bujny, że spod koszuli włosy wychodziły mu na wierzch. Chłop miał na klacie istny gobelin.
Tym razem perfekcjonizm pana porucznika dotyczył linii telefonicznej, którą prowadziliśmy z Gładyszowa do, wkrótce mającego powstać, przejścia granicznego w Koniecznej. Układaliśmy ją podczas upałów. Wytrzymać w tej temperaturze 30 minut na słupie to było wyzwanie. Pot lał się strużką po plecach, a koszulka przywierała do ciała ograniczając ruchy i czyniąc je nieprzyjemnymi. W tym czasie porucznik leżał w cieniu przy kopie siana, bez bluzy w samej koszulce. Miał stamtąd dobrą pozycję do obserwowania nas uwijających się na słupach.
Podczas szkolenia, które odbyłem w Koszalinie, jednej z mekk Straży Granicznej, uczono mnie, że metal w wysokiej temperaturze się rozciąga, a w niskiej kurczy. Z tego też powodu jeżeli zakłada się linię w lecie, to należy zrobić lekki zwis (zapas) tak żeby podczas zimy drut się nie zerwał lub, nie daj Boże, nie złamał słupa. Tak też zrobiłem. Zwis był widoczny i, według mojej opinii, optymalny na zimę. A zimy jak się wkrótce miałem o tym przekonać, były tam okrutnie srogie. Nigdy wcześniej, ani później nie miałem do czynienia z bardziej srogimi. Ale porucznik polecił mi: - Bastek! Naciągnij mocniej ten drut. Jutro przyjeżdża na inspekcję Naczelnik niech zobaczy jak linia ładnie wygląda. No to naciągnąłem. Pytam: - Jeszcze? - Jak dasz radę, to jeszcze trochę. Dałem radę. Linia wyglądała jak struna przy gitarze. Prosta, sprężysta, po prostu „igła”.
Następnego dnia na inspekcję przybył Naczelnik w towarzystwie swego zastępcy, niepozornego z wyglądu kapitana. Kapitan niczym piesek skakał koło pułkownika, skrzętnie notując każde jego słowo, by przypadkiem nie spadło na spieczoną słońcem trawę. Wyglądało to trochę tak, jak w filmie 40-latek, istny Maliniak biegający w koło Karwowskiego. Inspekcja się odbyła. Pułkownik ocenił robotę, oraz jej postępy jako zadowalające. Wsiadł do służbowego Venta i ruszył w kierunku Nowego Sącza. Tu mógłby nastąpić koniec tej opowieści, gdyby nie nadeszła zima.
Niestety przyszła i to nie byle jaka. Chwycił porządny mróz, a do tego sypnęło śniegiem. W takich warunkach zawsze zdarzały się awarie. Z samego rana wezwano nas do magazynu łączności i kazano zabrać wszystkie potrzebne rzeczy do usunięcia awarii, ponieważ na odcinku Gładyszów - Konieczna nie ma łączności i trzeba zdiagnozować przyczynę, a następnie ją wyeliminować.
Nasz kierowca udał się po Begonię – taki kryptonim radiowy miał nasz Star 266, na którym mieliśmy wszystkie nasze klamoty. Begonia podjechała. Zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Do Gładyszowa mieliśmy jakieś 50-60 km. Begonia pokonała tę trasę w około godzinę. Był poranek, ale nikt nie myślał o spaniu. Nie dlatego, że byliśmy napaleni na robotę jak pies na kość, ale dlatego, że na pokładzie Begonii był aparat typu TAJ, określany przez fachowców jako Tajny Aparat Japoński. W rzeczywistości był to polowy aparat telefoniczny z wywołaniem induktorowym. Miał on tą własność, że generował niezłego elektrycznego „kopa”. Wystarczyło dotknąć delikwenta przewodami i zakręcić korbką. Wygenerowany impuls elektryczny powodował, że gość stawał w pionie nawet pomimo połamanych nóg. Każdy trzymał się jak mógł, żeby tylko nie zasnąć, bo chwila słabości kończyła się krokodylkami podpiętymi do uszu i kręceniem korbką. Gdy już udało się dopaść jakiegoś nieszczęśnika, to oczywiście wszyscy mieli radochę, oprócz samego poszkodowanego, który wyglądał tak jakby właśnie przebudził się z koszmarnego snu.
Gdy już dotarliśmy do Gładyszowa naszym oczom ukazał się obraz jak z apokalipsy. Od skrzyżowania dróg pod strażnicą, aż do miejsca gdzie sięgał wzrok, widzieliśmy zerwany przewód, a w zasadzie jego brak. Do tego połamane słupy. Żeby dokładnie oszacować straty wzdłuż linii. Na całym odcinku było około 70 słupów. Nieuszkodzone zostały tylko trzy. Wizja zakładania linii na nowo w tej temperaturze budziła grozę. Teraz 30 minut na słupie w czasie upału wydawało się sielanką. Ubrany w bechatkę, rękawiczki z jednym palcem, oraz z zapiętymi słupołazami, których rzemienie były zamarznięte na kość, miałem przed oczami przyprawiającą o rozpacz wizję spędzenia na słupie pięciu koszmarnych minut.
Wniosek z tej historii wyciągnąłem jeden: uważaj na autorytety, bo może się okazać, że za ich błędy będziesz musiał zapłacić sam.
Pokaż więcej wpisów z
Grudzień 2018